Straż Obywatelska na Wawelu w styczniu 1945 r.

Całe nasze życie skupiło się więc przy bramie, a wolne od warty chwile spędzaliśmy na zwiedzaniu Zamku i otaczających budynków, przy czym Jerzy ze wspomnianą łączniczką AK, zwiedzając basztę Złodziejską, ugasili tam tlący się pożar. Ja oprowadzałam po Zamku pierwszych gości z przepustkami od Komendanta Miasta. Pierwsza przybyła trupa teatralna wojska. Zjechali bryczką, ze swoim dowódcą, bardzo eleganckim młodym przystojnym chłopcem i pokazując na niego, mówili nam ściszonym  głosem:

–   „Eto kniaź, nastojaszczyj kniaź”.

Zdumiało nas, że cała grupa składała się z niedorostków, nie typowych karłów o starych twarzach, lecz z młodych małych ludzi. Ich nic nie interesowało, tylko: gdzie leży „graf Piłsudski”. Niestety Katedra i Krypta były na głucho zamknięte i „grafa”  nie ujrzeli.

(…)  Pchających się do bramy amatorów zwiedzania było coraz więcej, czemu dzielnie stawialiśmy czoła. Trzeba podkreślić solidarność z nami przeważnie młodej publiczności, ale czasem sytuacja stawała się groźna, gdy na przykład niedorostek z opuchniętą twarzą i z pepeszą w ręku domagał się wpuszczenia, bo jak go nie wpuścimy, będzie strzelał. (…) Uratował nas fakt, że nadjechał konno Sowiet z wyższą szarżą. Jemu udało się jakoś wytłumaczyć, że bez przepustki z Komendy Miasta nie wpuścimy i poprosiliśmy go, żeby uspokoił marudera, który nam grozi strzelaniem. Szarża obrugała chłopaka, tak że zmył się z miejsca, a myśmy odetchnęli. W tymże dniu przyjechał autem major z Komendy, z adiutantem, z zapytaniem, czy Niemcy nie pozostawili jakichś papierów. Co prawda nie pozostawili, ale on zażądał zaprowadzenia go tam gdzie Frank pracował. Poprowadziłam go na I piętro, gdzie stała biblioteka i biurko Franka. Pokój był dostatnio urządzony, dywan, jedwabna kanapa, jakieś jeszcze meble, obrazy… Pan major, założywszy w tył ręce zaczął się przechadzać, zagadując z cicha:
–  „No, da charaszo siebia żił…” i tak parę razy.
To poruszyło młodego adiutanta. Może wstydząc się za swego zwierzchnika, powiedział:
–  „No, da, Wawiel krasiw, no daleko imu do Kremla”.
Na co ja:
–  „Rosija bolszaja, da i Kreml bolszoj. My małyje, to i Wawiel nie bolszoj.”
Adiutant:
–   „Wy małyje, no wy chotieli być bolszyje!”

Wymianę zdań przerwał major wyciągając górną szufladkę trymułki, a zobaczywszy tam srebrne nakrycie (widać Frank czasem jadał w gabinecie) wyciągnął krótką grubą łapę żeby zgarnąć sztućce. Ja na to:
–  „Izwienitie, etogo nielzia, eto gosudarstwiennoje, zdieś budiet istoriczewskij muziej”.
Major cofnął rękę jak niepyszny i kazał się prowadzić dalej. Zaprowadziłam ich do Sali Senatorskiej, która była chyba salą obrad, bo stały tam długie stoły i leżał zwój ślepych map. Major łapczywie chwycił ten zwój, choć nie przedstawiał on żadnej wartości. Na tym skończyła się ta wizyta. Dziś śmieję się ze swej naiwności, że nie zdawałam sobie zupełnie sprawy, co mnie mogło spotkać. Ano, żeby rozum był przy młodości…