W natłoku wspomnień pominęłam niesłychanie ważne zdarzenie w naszym życiu rodzinnym, mianowicie w roku 1931 Ojciec, który miał skłonności do zaziębień, po jakiejś kolejnej grypie, czy anginie, zachorował na gruźlicę. Doktor Siedlecki, miłośnik malarstwa Ojca, zalecił wyjazd do sanatorium. By dostać się do sanatorium, Ojciec musiał się ubezpieczyć. Koszt miesięcznego pobytu wynosił 300 złotych. Był to miesięczny koszt utrzymania średniej rodziny. Pobyt w sanatorium trwał blisko rok. Musiało się zaciągnąć dług w banku, Ojciec przestał pracować, Mama starała się sprzedawać obrazy, które były w pracowni, ale wszystko to było mało, bo trzeba było żyć, płacić odsetki, ubezpieczenie itp. Związek Legionistów udzielił zapomogi 1200 złotych, co nie na długo starczyło. Ojciec, gdy tylko trochę się podleczył, zaczął malować w sanatorium. Powstały widoki Bystrej Śląskiej, które zakupiła Dyrekcja Sanatorium i wydała album propagandowy. Jedyny mój egzemplarz przekazałam niedawno do Muzeum w Jaśle.
Były to ciężkie czasy. Do nas, dzieci, należało uczyć się i nie martwić Rodziców. Ale prawdziwą bohaterką tego dramatu była Mama. Dzielnie stawiała czoła wszystkim trudnościom, prawdziwa podpora Ojca, nigdy nie narzekająca, ba, wręcz pogodna.
Odwiedziliśmy Ojca w sanatorium. Bardzo tęsknił za nami, a my za nim. Wreszcie pod koniec roku wrócił do domu i od razu zabrał się do pracy. Wszyscy wierzyliśmy, że jest to ostateczny powrót do zdrowia. (…)
W 1934 roku, z końcem sierpnia wróciłam z Milówki i od razu oznajmiłam Rodzicom, że chcemy się z Jędrkiem pobrać. Rodzice nic nie mieli przeciw Jędrkowi, ale nie chcieli mnie jeszcze wypuścić z domu i namawiali, żeby najpierw skończyć studia. Nasze argumenty, że tracimy masę czasu na spotykanie się, a oboje jeszcze studiujemy, więc lepiej, żebyśmy byli razem – nie bardzo do ich przemawiały.
Postanowiliśmy więc postawić ich wobec faktów dokonanych, tym bardziej, że oboje chcieliśmy ślubu skromnego, bez ostentacji, wesela itp. Poszliśmy do mojej parafii św. Mikołaja przy ulicy Kopernika dać na zapowiedzi. I tu okazało się, że nie będąc pełnoletnią (wtedy 21 lat) muszę mieć zezwolenie Rodziców. Nie było rady, trzeba było uderzyć w pokorę i prosić Ojca, by wydał zgodę. Tata trochę się ze mną droczył, ale wiedząc, że za parę miesięcy osiągnę pełnoletniość, dał się uprosić. Los zgotował nam niespodziankę, bo okazało się, że choć naście lat nas wychowywał, z punktu widzenia prawa, nie przeprowadziwszy sprawy opiekuństwa przez sądy, Ojczym nie ma możliwości udzielić zgody na zawarcie małżeństwa. Bardzo go to zabolało i zirytowało, ale udał się do Kurii, gdzie znał sekretarza, księdza doktora K. Mazanka i wszystko skończyło się pomyślnie.
Zaczęły się gorączkowe przygotowania, bo jak się to mówi, Rodzice nie chcieli wypuścić mnie z domu „w jednej koszuli”. (…)
(…) Po ślubie wszystko układało się dobrze: drużyna, nauka, codzienne spotkanie z Mamą i bratem na obiedzie. Ojciec, korzystając ze światła dziennego przy pracy, nie zawsze mógł z nami być. Pracował nad graficzną teką Krakowa w zakładzie graficznym Zielińskiego. Nikt z nas nie zdawał sobie sprawy, że była to jego ostatnia praca. Nie było czasu na pogwarki, zaraz po obiedzie biegłam na jakieś ćwiczenia, a było tego sporo. (…)