Gdy wróciłam na Wawel, starsi państwo odeszli, ale doszło parę osób, wśród których poznałam znaną mi z widzenia łączniczkę z AK, był podchorąży AK, w sumie pozostało na noc siedem osób. Ustaliliśmy, że dwugodzinną wartę będziemy trzymać po dwoje w bramie prowadzącej na dziedziniec. To wąskie przejście było najodpowiedniejsze do ochrony przez dwie osoby. Z trudem wytrzymywaliśmy półtorej godziny na tym mrozie. Powoli przychodzili różni ludzie, nierzadko szabrownicy, którzy wykłócali się z nami, że muszą tam wejść. Jedna naiwna panna tłumaczyła nam, że zamówiła tam srebra. Wyjaśniło się to później, gdy w wolnych od warty chwilach zwiedzaliśmy Zamek. Otóż w parterze znajdowały się kuchnia i przyległe do nich pokoje kredensowe, na przykład w jednym w szafach i gablotach była bielizna stołowa, a także gorsy i motylki do fraków dla kelnerów, w innym pomieszczeniu sama porcelana, która spadłszy w czasie wysadzenia mostu, leżała rozbita na podłodze, tak że się brodziło w tym „kruszywie”. W ostatniej sali było srebro stołowe, stąd to „zamówienie”. Przed nami byli już szabrownicy, zapewne ze służby i straży, a nie dokończone jedzenie pozostawione, jak sądziliśmy przez uciekających w popłochu Niemców – co nas ogromnie cieszyło – pozostawili skrzętni rodacy, którzy wymietli do cna spiżarnię.
Zainteresowaliśmy się tym pod wieczór, gdy sami byliśmy już dobrze zmarznięci i głodni. Zostały tylko weki z kompotem z rabarbaru, kawałki suchego chleba i serów, i – co nas uratowało, jakieś konserwy z fasoli. Zabrawszy jakiś sagan, trochę znalezionej herbaty i tę fasolkę, ugotowaliśmy to, rozpalając ogień w sieni z kominkiem. I to była nasza skromna wieczerza. A tymczasem „nieznani sprawcy”, gdy sądziliśmy, że tylko my jesteśmy w Zamku, ukradli w nocy, wchodząc do kuchni przez okna z wałów wawelskich (od strony Podzamcza) – olbrzymiego dzika, upolowanego może przez Franka [5], a wiszącego w podręcznym szlachtuzie obok kuchni. Prócz szabrowników zjawiły się przed wieczorem i inne osoby, a więc ksiądz profesor Tadeusz Kruszyński historyk sztuki z UJ, pan Wierzyński adwokat kolekcjoner, którego znałam z RGO, na końcu pan Klus (o ile dobrze pamiętam nazwisko). Okazało się, że ostatni dwaj panowie się znają, w konsekwencji ich rozmowy, pan Wierzyński został jak gdyby kustoszem Wawelu, ale stało się to po jakimś tygodniu, tymczasem, bo pan Klus przedstawił się jako wysłannik Rządu Lubelskiego do spraw kultury.