Wł. S. Kazanowicz

Taaak było. W późniejszych latach Wł. Kazanowicz dostał lokal na placu Solnym, w którym działał, aż do śmierci. czyli do 1969 r. Jego siostra Maria Wolna (z domu Kazanowicz) wypełniając wolę zmarłego brata, zgodziła się przekazać wielki księgozbiór na własność miasta. No i się zaczęło.

Czytajmy dalej.
kultura_logo
Tym razem ogólnopolski tygodnik „Kultura” piórem Aleksandra Małachowskiego pisał w 1974 r. (a więc, 5 lat po śmierci właściciela „Książki na Śląsk”).

pamietnik_wspolczesny_logoPo kilkunastoletniej przerwie znowu będę dłużej na Dolnym Śląsku, przynajmniej przez kilka tygodni. Polanica Zdrój. Urlop. Dużo miłych dni w perspektywie, ale jakieś obce radio dostarcza nowej niepokojącej wiadomości o roślinach.

Gdzieś tam, nie dosłyszałem gdzie, jacyś badacze powtarzają eksperymenty z podłączeniem roślin do elektronicznego wykrywacza kłamstw. Tym razem doświadczenie ze ślimakami. Zdechłe ślimaki leżą wśród roślin, a potem wrzuca się te ślimaki do wrzątku. Rośliny nie reagują i wykrywacz nie notuje żadnych zmian. Gdy jednak do wrzątku pakuje się żywe ślimaki – wykrywacz rejestruje silną reakcję roślin. I jak tu teraz pójść do lasu na samotny spacer?
Odświeżeni znajomi i przyjaciele znoszą dolnośląskie plotki i wiadomości. Wielu towarzyszy pionierskich lat poumierało, a dziewczyny wtedy urodzone już tylko patrzeć jak zaczną się starzeć. Ale póki co przeważa młodość i radość. Tylko o Kazanowiczu podwójnie smutna wiadomość. Kto to był Sergiusz Kazanowicz? Studenci Uniwersytetu i Politechniki we Wrocławiu z lat powojennych, zawdzięczają mu więcej niż niejednemu z głośnych uczonych, jacy tu na początku polskich czasów uczyli. Gdzieś chyba w 45 albo na początku lat 1946, założył on na Rynku we Wrocławiu czytelnie i wypożyczalnię książek pod nazwą „Książka na Śląsk”. Nie wiem skąd wziął tyle polskich dzieł, przywiózł je chyba z Krakowa (gdzie przed tym mieszkał) i oddał do naszej dyspozycji. Wtedy w księgarniach nie było ani książek, ani podręczników potrzebnych studentom i nie wiem jak wyglądałyby nasze studia, gdyby nie Kazanowicz i jego księgozbiór. Sergiusz Kazanowicz był zresztą fanatykiem książek i ich upowszechniania. Dysponował przy tym gigantyczną wiedzą o swoim zawodzie. Miał w głowie komputer i na każde żądanie sypał informacjami nie tylko o datach wydania, o tłumaczach i tłumaczeniach.
U Kazanowicza nie wystarczyło być zwyczajnym abonentem. Trzeba było współuczestniczyć w prowadzeniu tego interesu, pomagać w porządkowaniu, katalogowaniu i przenoszeniu książek, trzeba było dyskutować, kłócić się i jeszcze potem pójść z nim na wódkę – bo wypić Pan Sergiusz lubił sporo, ale i w taki stanie jego komputerowa pamięć nigdy nie zawodziła. Czasami popadałem w stan wojny z Kazanowiczem, unikałem go przez kilka tygodni; ale zawsze w końcu okazywało się, że jest jakaś książka, którą można otrzymać tylko u niego. Wracałem w tedy w pokorze, płaciłem zaległy abonament i mnóstwo kar – bo był on specjalistą od wymyślania kar za złe obchodzenie się z książką, za przetrzymywanie, za odłożenie nie tam, gdzie trzeba. Z tych opłat i kar Kazanowicz żył dziwacznie skromnie. Chodził obdarty i zaniedbany, do późnej nocy tkwił w chaosie swej wypożyczalni, w kurzu i zaduchu.
Władze miejskie nie kochały Kazanowicza. Urzędników denerwowało to, że ten klasyczny przedstawiciel prywatnej inicjatywy robił dla polskiej kultury we Wrocławiu najmniej tyle, jeśli nie więcej, co cały tabun etatowych pielęgniarzy dóbr kulturalnych. Muszę przyznać, że ja sam nauczyłem się od Kazanowicza więcej niż od kilku moich profesorów razem wziętych. Pan Sergiusz handlował także książkami, wymieniał je, kombinował, lecz to wszystko nie dla zarobku, ale po to, by pomnożyć zapasy czytelni.Potem gdzieś w latach pięćdziesiątych, Kazanowicz dostał inny lokal na Placu Solnym, ale tam byłem zaledwie kilka razy, gdy już wyjechałem na stałe do Warszawy. Znowu miał kłopoty, bo jego uporczywa prywatna inicjatywność nie pozwalała darzyć go nadmierną sympatią różnym cerberom kultury. Mimo tych różnych wstrętów Kazanowicz prowadził aż do śmierci w roku 1969 swoje dzieło upowszechniania wiedzy i książek wśród młodzieży. Przed śmiercią postanowił, że jego zbiory przejdą na własność miasta. Siostra Kazanowicza , nauczycielka emerytka Pani Maria Wolna z Krakowa zgodziła się na to, aby miasto Wrocław przejęło dorobek życia Kazanowicza. Podpisano odpowiednie umowy i majątek społeczny powiększył się o jakieś milion, albo i półtora miliona złotych, bo tyle to było warte. Niełatwo jest emerytce zrezygnować z tak gigantycznych pieniędzy, ale Pani Maria ma naturę swego brata, jest hojna. Warunki przejęcia daru były bardzo skromne. Utrzymanie zbioru w tym samym miejscu pod tą samą nazwą. Piękna to nazwa w historii kultury polskiego śląska. Piękną postacią był Sergiusz Kazanowicz. Należy mu się marmurowa tablica na Placu Solnym, Może nawet jakaś ulica, a w każdym razie należy mu się, by „Książka na Śląsk” dalej pracowała dla młodzieży miasta Wrocławia. Tymczasem władze miasta Wrocławia postanowiły ulokować w tym miejscu miodosytnię – lokal gastronomiczny. Widziałem kopie pisma wzywającego tymczasowego użytkownika lokalu przy Placu Solnym (Wojew. Bibliotekę Publiczną) do szybkiego przekazania zajmowanych pomieszczeń tej miodosytni rodem z Krakowa.
Ojcowie miasta Wrocławia: Musicie się zacząć potwornie wstydzić takiej decyzji. Pan Sergiusz lubił wypić, to prawda, ale nie cierpiał miodu, a nade wszystko kochał książkę i położył zbyt wielkie zasługi dla kultury swojego miasta, aby bezkarnie gwałcić teraz porozumienie zawarte z Panią Marią Wolną, aby na miejscu placówki kulturalnej zakładać knajpę – aby lekceważyć polską tradycję Wrocławia. Czy macie już tak wiele tradycji, że wolno wam książki, na których wychowało się pierwsze pionierskie pokolenie wrocławian, spakować do skrzyń i zamknąć w piwnicy?
Wnoszę o jak najszybsze powtórne uruchomienie na Placu Solnym zasłużonej placówki pod nazwą „Książka na Śląsk”. Wnoszę o uszanowanie pamięci nieżyjącego od 5 lat wielkiego przyjaciela młodzieży Wrocławia – Sergiusz Kazanowicza. Gdy słyszę o tej miodowej knajpie na miejscu „Książki na Śląsk” czuję się jak te rośliny, przy których wrzuca się do wody żywe ślimaki.

Aleksander Małachowski
(„Kultura”, 1974, nr 24, str. 16).